To były 3 godziny 4 minuty i 30 sekund naprawdę dobrego biegania. Dwunastą lokatę po chrzcie bojowym podczas Golden Trail Series brałbym w ciemno.
Pewnie dla wielu w moim najbliższym otoczeniu jest zdziwieniem, że wyraźnie zaznaczam swoje zadowolenie z tego startu. Zazwyczaj surowo oceniam siebie, ale tym razem śmiało mogę przyznać, że odczuwam satysfakcję z tego, ile i z jakim skutkiem wycisnąłem z siebie podczas tegorocznych mistrzostw Europy Skyrunning.
A jak było?
Zaczęło się oczywiście od niepożądanych przygód. Na czwartym kilometrze trasy zgubiłem flaska, a tak się składa, że nawadnianie to bardzo ważna rzecz. Nawet najważniejsza zaraz po tym, co mamy w nogach i płucach. Na domiar złego zauważyłem jego brak trochę za późno. Na chwilę zawróciłem, ale nie mogłem dopatrzyć się tej nieszczęsnej butelki. Po chwili ujrzałem Portugalczyka, więc zadałem mu pytanie, czy nie mijał gdzieś zguby. Ten jednak odburknął, że nie ma czasu i pognał dalej. Z jednej strony nic dziwnego, że nie miał czasu, bo tak się składa, że właśnie znajdowaliśmy się na trasie mistrzostw Europy w roli ich uczestników. Z drugiej strony nie okazałem się tak wyrozumiały dla jego toku myślenia i powiedziałem do siebie: „w życiu ze mną nie wygrasz”.
W myślach starałem się jednak zachować spokój, wiedząc, że dam radę dobiec do 18. kilometra, na którym czekał mój support, czytaj towarzyszka życia, która nie tylko podała mi wodę, ale i zdążyła poinformować społeczność Facebooka, że Bodurka żyje i ma się całkiem dobrze.
Zabrałem nowego flaska i kontynuowałem swój plan „sportowej zemsty”. Wiadomo, że w tym pojedynku między Polską a Portugalią zwyciężyły nasze barwy.
Po 18. kilometrze byłem na 14. pozycji. 25. kilometr to już poprawa pozycji o dwa oczka. Brakowało mi siły na zbiegach, ale nadrabiałem na podbiegach. Tak samo było w pojedynku z Portugalczykiem. Z wielkimi oczami patrzyłem na Hiszpana, który pokonywał zbiegi w obłędnym tempie. Minął mnie, a jego wyprzedzanie skończyło się brązowym medalem.
Wspomniane zbiegi wyglądały momentami kosmicznie. Nie wiem, dlaczego mnie to zdziwiło, skoro na tym właśnie w gruncie rzeczy polega skyrunning. Poziom trudności tych ostro spadających ścieżek w Polsce można jednak porównać tylko do początku zbiegu z Przełęczy Krzyżne do Doliny Pięciu Stawów Polskich. Stromo i technicznie. W dodatku dotychczas nie przemawiały do mnie głosy, że lato dobiega końca i wielkimi krokami zbliża się szara jesień. Okazało się jednak, że to prawda. Włoski Veia Sky Race przywitał nas temperaturą w granicach pięciu, sześciu stopni o poranku, a także oprószonymi śniegiem ścieżkami gdzieś w wyższych partiach trasy w okolicach 2400 m n.p.m. 11 stopni w trakcie zawodów uznaję jednak za temperaturę idealną do szybkiego biegania.
Tymczasem Moje czwórki niemal zaczęły mówić i błagać o litość, ale mimo wszystko w trakcie biegu cały czas czułem się dobrze. Nie było już problemów ze skurczami, a bezpośrednio po starcie nie słaniałem się z bólu, dochodząc do siebie godzinę. Było normalnie. Kilka trudniejszych minut, zmęczenie, ale niemal zaraz po starcie stałem na dwóch nogach z uśmiechem na twarzy. Ten aspekt to pewnie zasługa diety, którą wdrożyłem z pomocą fachowca. Trzymanie się kolejnej tabelki nie jest takie łatwe, ale jak widać, warto było się poświęcić.
Podsumowując, start w Skyrunning Classic dał mi dużo radości. Okazało się, że jednak coś tam potrafię biegać i nawet mogę popaść w stan samozadowolenia. Będzie ono pewnie trwało jeszcze tylko chwilę, ale zawsze to pozytywny punkt w życiu sportowca i to w dodatku na diecie 🙂
Samozadowolenie jest tym większe, że tak właściwie, mistrzostwa Europy zakończyłem na 11. miejscu. Drugi z zawodników wystartował bowiem w wyścigu poza bojem o europejski czempionat. Jest Marokańczykiem.
Do pierwszego miejsca straciłem 10 minut i 33 sekundy. Do mistrzowskiego pudła 5 minut i 13 sekund. Czyli nie muszę chyba zdradzać, nad czym będę pracować do następnych zawodów tej samej rangi.
A teraz? Strach się bać. Kasprowy Wierch!