Maraton w innych butach niż zwykle, czyli o tym jak poskromiłem asfalt (lub on mnie)

Jest kwiecień 2019 roku. To wtedy stałem się „prawdziwym biegaczem”, bo pokonałem maraton. Górski, ale to zawsze maraton. O tym, czy faktycznie coś w tym jest, postanowiłem przekonać się na własnej skórze. Czy czas osiągnięty na królewskim dystansie naprawdę definiuje naszą wartość sportową?

Wszystko zaczęło się od odwołanych Biegów w Szczawnicy, czyli jednego z moich ubiegłorocznych startów docelowych – Wielkiej Prehyby.

Liczyłem się z tym, ale im więcej w nas optymizmu, tym lepiej. Pozytywne myślenie na ogół przyciąga dobre rzeczy. Mimo wszystko zrobiło mi się nieco smutno, bo czułem, że jestem w formie. Walka z wyimaginowanym rywalem i rekordem trasy to nie to samo, co zawody. Tym samym cały wieczór przepadł na szukaniu tego, co pozostało z planów organizatorów imprez biegowych. Znalazłem coś, ale to coś było płaskie i nazywało się mistrzostwami Polski w maratonie. Ja i maraton? Długo wiedzieli o tym tylko trener i najbliższe mi osoby. Wnikliwe oczy obserwatorów moich treningów dostrzegły jednak, że coś jest na rzeczy.

Albo rybki, albo akwarium, czyli o tym, jak chciałem zostać grubą rybą w maratonie.

Wiadomo, że zanim wykonam jakikolwiek krok, najpierw trzeba zapytać o zgodę trenera. Do tej pory w moim treningu było bardzo dużo siły. Padło zalecenie o jednym trochę luźniejszym tygodniu, a następnie całkowicie przenieśliśmy się na płaską nawierzchnię. Ot, taka awaryjna zmiana planu.

Po dwóch tygodniach biegania na ulicy wybrałem się w góry. Zerkając na plan, zobaczyłem, że mam spokojne wybieganie, więc natura wygnała mnie nieco wyżej nad poziom morza. To nie był dobry pomysł… To była pierwsza lekcja tego, że albo rybki, albo akwarium.

Chwilę potem wiedziałem, że jestem w stanie wykręcić czas 2:20, a może nawet zejść nieco poniżej tego wyniku. Dobrze to brzmiało. Dla jednych bardziej abstrakcyjnie, dla innych mniej. Wszystko na to wskazywało – „dyszka”, 15-kilometrowy zakres albo zwykłe długie wybieganie. Miałem jednak zawsze szczęście do warunków i trasy, a tamtego grudniowego dnia już tak nie było. Trasie daleko było do idealnie płaskiej, a w bonusie dostaliśmy wiatr. Warto pamiętać o tym, że niemal każdy zawodnik, patrząc rankiem za okno był niepocieszony ruchem gałęzi drzew. W końcu wszyscy niezależnie od poziomu i oczekiwań względem siebie, o coś walczyliśmy.

Tuż przed biegiem znalazłem kompana. Ważna rzecz. W końcu jadąc rowerem te 40 kilometrów z groszem, fajnie jest mieć towarzystwo, a co dopiero tupiąc biegiem po asfalcie.

Przetrwać, czyli wygrać

Pokonując dziesiąty kilometr już czułem, że tętno nie jest do mnie podobne. Nie miałem takiego na treningu, wykonując drugi zakres szybciej, niż czas przebiegniętej „dychy”. Na 15. kilometrze zgadzało się tylko tempo. Tętno ani trochę, mimo tego, że biegliśmy z kompanem wolniej niż na moich treningach. W głowie zapaliła się lampka, że ciężko będzie dowieźć ten wynik.

Wkrótce potem okazało się, że wyczekiwana druga pętla jest znacznie cięższa. Po 35. kilometrze zaczęła się walka, żeby wreszcie zobaczyć linię mety – skurcze. Nagle przed oczami wyświetliło się szwajcarskie wspomnienie Krzyśka leżącego na trasie, a niemal tuż po zawodach trenerska analiza, czy nie przyswoiłem za mało płynów. Nie! Zwyczajnie powinienem zacząć spokojniej, na 2:22. Na taki wynik w tamtych warunkach miałem jeszcze szanse.

Maraton mnie nie nudził. Byłem na tyle skupiony na zadaniu, które mam wykonać oraz na walce ze swoimi słabościami, że nie odczuwałem znużenia. Problem w tym, że kiedy coś boli, nie da się do końca dać z siebie maksimum. Czułem skrócony krok, gdy bolał mnie przywodziciel, ale kiedy złapał mnie skurcz, walka już zupełnie zeszła na drugi plan. To przetrwanie, a nie bieganie na wynik.

Ciekawe, czy byłbyś taki dobry na asfalcie…

Nie wykluczam, że kiedyś znów stanę na starcie maratonu. Trzeba jednak pamiętać, że w tym roku poniekąd zmusiła mnie do tego sytuacja, a moim celem są góry. Zawsze chciałem przebiec płaski maraton, ale to góry były priorytetem. Zrobiłem to i cieszę się, że tego doświadczyłem, bo teraz wiem, że maraton na asfalcie boli tak samo jak ten w terenie.

Myślę, że jeśli chce się być dobrym biegaczem górskim, trzeba umieć również biegać szybko na płaskiej nawierzchni. Przekonującym do tej teorii może być fakt, że również na górskiej trasie zdarzają się spokojniejsze odcinki, których szybsze pokonanie decyduje często o zwycięstwie.

Pokazanie się? Udowodnienie czegoś? Myślę, że mógłbym mówić o utarciu nosa wtedy, gdybym zrealizował swój cel. Mówi się przecież, że w górach konkurencja jest mniejsza, a czołowi zawodnicy wcale nie robią takiego szumu w biegach ulicznych. Może gdybym wpadł na metę nieco szybciej, mógłbym też mówić o tym, że łączenie tych dwóch światów – nizinnego i górskiego, jest możliwe. Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak moje przekonanie, że 2:20, czy nawet 2:15, są w moim zasięgu. Uwierzyłbym nawet w to, że jestem w stanie sięgnąć jeszcze wyżej, gdybym skupił się tylko na bieganiu po płaskim. Sęk w tym, że nie tego chcę od życia! Wolę i chcę biegać po górach, bo to jest właśnie moja dyscyplina sportu, do której prawdziwie mnie ciągnie.

Rady dla chcących na chwilę zostawić góry:

– Zwiększenie kilometrażu na płaskiej nawierzchni, aby móc określić, na jaki wynik jesteśmy w stanie pokusić się podczas zawodów.

– Niemieszanie biegów asfaltowych z treningami w terenie.

– Analiza trasy tuż przed zawodami. Czy jest ona podobna do tej, którą pokonujemy na treningach, a także zbadanie aktualnej sytuacji związanej z warunkami atmosferycznymi? Gdy coś nie do końca się zgadza z pierwotnymi założeniami, początek może warto pobiec nieco bardziej zachowawczo. „Odcięcie” na końcu wiąże się z większymi stratami niż spokojny początek.

Czego się nauczyłem?

– Na maratonie nie ma odpoczynku. To równe trzymanie tempa od początku do końca. Żadnych zbiegów. Jeżeli dobrze pobiegniemy maraton, tętno delikatnie rośnie i na końcu jest ono największe. W moim przypadku na końcowych kilometrach zaczęło ono spadać przez zbyt „spektakularny” początek. Utrzymywanie stałego tempa na treningach w okresie przygotowania do maratonu weszło mi w krew.

– Mimo wszystko trochę doskwierał mi moment jedzenia przy tych prędkościach. To jednak inna bajka niż w górach, gdzie łatwiej znaleźć moment na uzupełnienie energii. Żałuję, że nie jadłem żeli na takich samych prędkościach na treningach.

Zostaw komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *